Nie będę nikogo oszukiwał, tę EPkę chciałem sprawdzić, bo przeczytałem, że była nagrywana w słabo wygłuszonym pomieszczeniu na rekorder tascam a zespół ostrzega o ewentualnych nierównościach w rytmie. Lubię takie syfne nagrania, chociaż gdybym nie wiedział w jakich warunkach The Heavy Eyes nagrali swój debiut, to pewnie nigdy bym nie poznał. Cóż, albo to XXI wiek pozwala robić takie cuda albo to ja mam gust wypaczony płytami nagrywanymi w gówniany sposób.
One zawiera cztery nafuzzowane niczym biały stratocaster Hendrixa kawałki. Wokal nie powala, ale świetnie pasuje, dobra sekcja, riffy bla bla bla. Nie ma się co specjalnie rozpisywać, absolutnie NIC nowego. Na szczęście poprzez owo "nic nowego" rozumiem, że w dobrym, znanym i śmierdzącym stylu, który nigdy się nie znudzi. Po prostu wszystko, co prezentują te cztery syte kawałki już było, ale czy to źle?
Ekipa zajmuje się teraz solidnym koncertowaniem, miejmy zatem nadzieję, że chłopaki się nie pozachlewają na śmierć przed spłodzeniem pierwszego longplaya, bo jeżeli ich debiutanckie EP w zamierzeniu miało być jedynie demem, to płyta może wyjść naprawdę wyśmienicie.