"Joy is a state of mind."

niedziela, 29 maja 2011

Wolny dostęp na PHROCK!

Jeden z największych blogspotów na temat muzyki z epoki wszechobecnego kwasu udostępnia tymczasowo  linki download do albumów z nowych postów niezarejestrowanym użytkownikom. To dobry nius, ponieważ zostanie użytkownikiem PHROCK nie należy do najłatwiejszych i nie sprowadza się do wypełnienia prostego formularza. 

Poniżej link do tej wieści:




czwartek, 26 maja 2011

Yestardays Children - Yestardays Children (1969)

Kolejna klasycznie nafuzzowana heavy psych produkcja, którą zapodaję. Bardzo dobry, amerykański towar dla fanów gitarowego pierdzenia i widzenia na kolorowo. Reedycją płyty zajęło się  rzecz jasna najprześwietniejsze wydawnictwo na świecie czyli Akarma. To wszystko.


niedziela, 22 maja 2011

The Yellow Payges - Volume I (1968)

Miałem problemy ze znalezieniem tej płyty, ale jak widać XXI wiek przy odrobinie determinacji pozwala dotrzeć nawet do najbardziej zakurzonego towaru. Trudności pojawiły się w sumie głównie ze względu na notoryczne przekręcanie nazwy zespołu (jedna literka mniej i zespół zmienia się w "The Yellow Pages"). Tak czy owak szczęśliwie do albumu dotarłem.


O ekipie nie ma co opowiadać - zwykła zgraja śmierdzących hipisów. W sumie nie interesowałem się jakoś szczególnie rzeczami takimi jak skład zespołu, historia (chociaż zapewne nie jest ona zbyt długa)  oraz setką innych, niesamowicie mało istotnych pierdół na temat The Yellow Payges. Powód, dla którego zainteresowałem się ich pierwszym wydawnictwem to wprost prze-arcy-słodzone gitary, które usłyszałem w otwierającym album "The Two of Us". Dzięki bogu cała płyta jest taka. Na gitary oprócz klasycznego fuzza bardzo sowicie nałożone są flangery, chorusy, delaye i sam nie wiem co jeszcze, ale brzmi  to rewelacyjnie. Na Volume I znajdziemy również gitary akustyczne oraz przyzwoicie zagrany cover Muddy'ego Watters'a pt. I'm a man, który kapitalnie przechodzi w coś na kształt psychodeliczno-bluesowego jamu,zakończonego parominutową solówką na perkusji (która na moje skromne ucho jest w stylu pana Bonzo, ale jednak nie ten poziom).


piątek, 13 maja 2011

Breakout - Blues (1971)



Jeżeli miałaby istnieć tylko jedna polska płyta, to dla mnie byłby to zdecydowanie album pt. Blues pana Nalepy i jego ekipy. Na kolana! Świetne teksty, mało popisowy, ale "odpowiedni" wokal Tadeusza, świetna i solidna praca sekcji oraz, oczywiście, słodkie solówki Kozakiewicza. Mimo tytułu płyta nie jest w całości stricte bluesowa, ale czuć tu, za pośrednictwem klasycznie rozumianej muzyki rockowej, klimat tradycyjnych murzyńskich rytmów.



Breakout to zdecydowanie najpopularniejszy polski zespół z tego czasu, grający w zachodnim stylu, lecz bardziej hard-blues-rockowo niż "piosenkowo i beatlesowo". Nie bardzo orientuję się dlaczego to akurat Nalepie udało się przebić, wszakże wszystkie ówczesne zespoły, których członkowie nosili jeansy i grali "amerykańsko" były skutecznie unieszkodliwiane przez władzę (wystarczyło mieć długie włosy, żeby dostać zakaz emisji w mediach, jak to się de facto stało z Breakoutem i chociażby dobrze zapowiadająca się Grupa Stress), ale pozostaje nam być dumnymi z tak krzepkiego, rodzimego grania.



wtorek, 3 maja 2011

Sir Lord Baltimore - Kingdom Come (1971)


Mega ciężki i nafuzzowany towar. Momentami odrobinę progresywny, ale ekipie nie zależało raczej specjalnie na komponowaniu przydługich utworów z solówkami na flecie, więc darowali to sobie na rzecz prężnego ciśnięcia. Kingdom Come to po prostu metal, ówcześnie nikt nie mógł sobie wyobrazić nic cięższego.

Być może się mylę, ale wokalista (jeżeli nie cały skład) jechał na białym. - śpiew właśnie tak brzmi, czasem podobnie jak ten Johnny'ego Wintera (inspiracja?), ale, mimo wszystko,  niesamowicie oryginalnie.

Pierwsza produkcja Sir Lord Baltimore ma już w sobie wyczuwalną tę "epickość", którą charakteryzuję się spora część późniejszego metalu z tą różnicą, że Kingdom Come nie opowiada o smokach i dziewicach...



Shinki Chen - Shinki Chen and His Friends (1971)

Japońce potrafią skonstruować dobrą gitarę, wyszkolić samuraja i piszczeć (japonki), okazuję się jednak, że ta skośnooka nacja jest wstanie spłodzić (jakimś cudem...) całkiem zacną, muzycznie utalentowaną jednostkę. Mam teraz na myśli Shiniki Chena.




Pan z okładki wyżej to bez wątpliwości Jimi Hendrix Japonii i mówiąc tak, nie myślę jedynie o skromnym skręcie, który zapewne wystawał z jego ust dużo częściej niż tylko przy pozowaniu do rysunków. Shinki w czasie sesji nagraniowej musiał styrać wiosło do granic możliwości. Nie znam drugiego tak ostro ryjącego banie, pełnego kosmosu i eksperymentów z brzmieniem japońskiego albumu. Momentami Shinki Chen and His Friends przywodzi na myśl twóczość Randego Holdena. 
Solowa płyta Shinki Chena jest dokładnie tak relaksująca jak miałaby to sugerować okładka. Wokal nie jest może z rodzaju tych mocnych i konkretnych,  ale, dzięki pogłosowi, brzmi bardzo "przestrzennie" i wpasowuję się idealnie, jak zresztą cała płyta, w klimat smażonego o niedzielnym poranku jointa.



Download