Mega ciężki i nafuzzowany towar. Momentami odrobinę progresywny, ale ekipie nie zależało raczej specjalnie na komponowaniu przydługich utworów z solówkami na flecie, więc darowali to sobie na rzecz prężnego ciśnięcia. Kingdom Come to po prostu metal, ówcześnie nikt nie mógł sobie wyobrazić nic cięższego.
Być może się mylę, ale wokalista (jeżeli nie cały skład) jechał na białym. - śpiew właśnie tak brzmi, czasem podobnie jak ten Johnny'ego Wintera (inspiracja?), ale, mimo wszystko, niesamowicie oryginalnie.
Pierwsza produkcja Sir Lord Baltimore ma już w sobie wyczuwalną tę "epickość", którą charakteryzuję się spora część późniejszego metalu z tą różnicą, że Kingdom Come nie opowiada o smokach i dziewicach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz