"Joy is a state of mind."

wtorek, 16 sierpnia 2011

The Heavy Eyes - One (2010)

Nie będę nikogo oszukiwał, tę EPkę chciałem sprawdzić, bo przeczytałem, że była nagrywana w słabo wygłuszonym pomieszczeniu na rekorder tascam a zespół ostrzega o ewentualnych nierównościach w rytmie. Lubię takie syfne nagrania, chociaż gdybym nie wiedział w jakich warunkach The Heavy Eyes nagrali swój debiut, to pewnie nigdy bym nie poznał. Cóż, albo to XXI wiek pozwala robić takie cuda albo to ja mam gust wypaczony płytami nagrywanymi w gówniany sposób.




One zawiera cztery nafuzzowane niczym biały stratocaster Hendrixa kawałki. Wokal nie powala, ale świetnie pasuje, dobra sekcja, riffy bla bla bla. Nie ma się co specjalnie rozpisywać, absolutnie NIC nowego. Na szczęście poprzez owo "nic nowego" rozumiem, że w dobrym, znanym i śmierdzącym stylu, który nigdy się nie znudzi. Po prostu wszystko, co prezentują te cztery syte kawałki już było, ale czy to źle? 

Ekipa zajmuje się teraz solidnym koncertowaniem, miejmy zatem nadzieję, że chłopaki się nie pozachlewają na śmierć przed spłodzeniem pierwszego longplaya, bo jeżeli ich debiutanckie EP w zamierzeniu miało być jedynie demem, to płyta może wyjść naprawdę wyśmienicie.


wtorek, 5 lipca 2011

Wiadomość od Randy'ego Holden

Zapomniany bóg i mistrz psychodelicznej gitary z przełomu lat 60' i 70', który po zbankrutowaniu w związku z wydaniem pierwszej solowej płyty (do tego stopnia, że stracił cały sprzęt) zniknął z muzycznej sceny na 30 lat żyje, ma się dobrze i nawet odpisał ostatnio na mojego maila, w którym smęciłem, jak bardzo jestem obsrany na punkcie Population II, oto co mi napisał:

A greater flattery could not be bestowed - I sincerely appreciate your emotive appreciation.

If you will be kind enough to provide me your address, I will send you what I call an Artist Proof that is in addition to the 2000 copies. There are 200 copies I was personally provided to do what I wish with - so as in the world of Fine Art Reproductions, I'm treating my copies, just as a Painting Artist does.

If that's confusing, don't let it be. It's common in the Art world, maybe one day the world of Music will borrow some of the best ideas of the Publishing world of Fine Art.

PS. Please provide your name with your address and I'll sign a copy to you.

As Ever and Thanks again



Jak widać w najbliższym czasie dostanę od Randego mały prezent :)

wtorek, 21 czerwca 2011

Albatross Overdrive - Albatross Overdrive (2011)

Miałem łzy w oczach, gdy pierwszy raz słuchałem tej płyty. Przysięgam. Dawno do moich uszu nie dotarła tak ogromna dawka szczerego i soczystego, kopiącego w zad nakurwu, jak w przypadku self-titled  zespołu Albatross Overdrive z Californii. Zespół na swoim debiutanckim albumie prezentuje klasycznie rozumiany southern/stoner. Być może nie jest to jakiś szczególnie odkrywczy sposób grania, ale trzeba przyznać, że już pierwsze przesłuchanie Albatross Overdrive nie pozostawia żadnych złudzeń - moc w chuj, bez pardonu, słabszych momentów, zapychaczy czy wąskich pitoleń. Od początku do samego końca. Ciężko tu nawet wybrać i wziąć na przykład jakiś konkretny kawałek, wszystkie z równą siłą sprawiają, że czuję potrzebę, by  przestać dbać o cokolwiek i przy zachodzie słońca wsiąść do mojego Forda Mustanga i uderzyć w Highway 49. 







piątek, 3 czerwca 2011

The Zoo - Presents Chocolate Moose (1968)

Cholernie chwytliwa płyta! Bez dwóch zdań jest to przed wszystkim zasługa prześwietnego wokalu Ira Wesleya, który z wielką gracją wyśpiewuje, bądź co bądź łatwo wpadające w ucho, ale jednak niebanalne melodie.  Warto tę płytę sprawdzić chociażby właśnie dla tej wokalnej wirtuozerii, która na mnie zrobiła spore wrażenie. Instrumentalnie Presents Chocolate Moose obfituję w niezłe solówki i gitarę rytmiczną, która swym rytmem ma wbrew pozorom bardzo wiele wspólnego z funky. Absolutnie pozycja do zbadania. 


Hasło: sonidos

Power of Zeus - Gospel According to Zeus (1970)

Winylowe wydanie pierwszej i zarazem jedynej płyty Power of Zeus jest szczególnie poszukiwane przez wielu hip-hopowych producentów i innych zboczonych wielbicieli breakbeatowych pętli perkusyjnych ze względu na ostatni utwór (The Sincery of Stsis), który otwiera bardzo przyjemna partia na garach, która wręcz prosi się o wycięcie i puszczanie w nieskończoność.




Z kolei wszyscy ci, którzy tworzeniem bitów się nie interesują na Gospel According to Zeus znajdą dużo świeżego, gitarowego powera doprawionego całkiem niewąskimi organami hammonda w tle. Spokojniejsze kawałki, mimo iż całkiem dobre i nieodstające od reszty albumu, wydają się być jedynie rozgrzewką do totalnego mind-blowa w utworach takich jak chociażby  It Coludnt be mine czy Realize. Szkoda tylko, że Power of Zeus to jeden z wielu bandów, które dzisiaj znane są jedynie przez małe grono jakiś wyjątkowych heavy-psych-prog-perwerów i fanatyków grania z epoki.






środa, 1 czerwca 2011

Fleetwood Mac - English Rose (1969)

English Rose to kompilacja różnych niewydanych/singlowych tracków Fleetwood Mac z czasów, gdy w zespole grał jeszcze Peter Green i nie było żadnych bab (z całą pewnością najlepszy okres twórczości). Płyta zdecydowanie bardziej popularna i niepodziemna niż cała reszta Give me LSD!, ale myślę, że i tak warto ją odkurzyć, bo gdybym miał komuś kompletnie niekumatemu w temacie muzyki bluesowe polecić kilka płyt, to ta na pewno została by uwzględniona.


Na English Rose znajdziemy przede wszystkim kilka niezgrzebnych, wolnych bluesów z klasycznie dołującymi tekstami (szczególnie podoba mi się When somebody leaves you/You just lose a friend/But when you left me babe/Thought it was the end z utworu pt. Something inside of me - proste i konkretne), ale również boogie, nakurwianie slidem z mocno wyczuwalną inspiracją Elmorem Jamesem czy fenomenalny Black Magic Woman. 



Mimo, że trzeci studyjny album Fleetwood Mac jest na wskroś bluesowy to jednak charakteryzuję się całkiem niezłą różnorodnością stylistyk klasycznych odłamów gatunku i jest nagrany przez białasów, więc wszyscy patrioci również mogą się nim nacieszyć.




niedziela, 29 maja 2011

Wolny dostęp na PHROCK!

Jeden z największych blogspotów na temat muzyki z epoki wszechobecnego kwasu udostępnia tymczasowo  linki download do albumów z nowych postów niezarejestrowanym użytkownikom. To dobry nius, ponieważ zostanie użytkownikiem PHROCK nie należy do najłatwiejszych i nie sprowadza się do wypełnienia prostego formularza. 

Poniżej link do tej wieści:




czwartek, 26 maja 2011

Yestardays Children - Yestardays Children (1969)

Kolejna klasycznie nafuzzowana heavy psych produkcja, którą zapodaję. Bardzo dobry, amerykański towar dla fanów gitarowego pierdzenia i widzenia na kolorowo. Reedycją płyty zajęło się  rzecz jasna najprześwietniejsze wydawnictwo na świecie czyli Akarma. To wszystko.


niedziela, 22 maja 2011

The Yellow Payges - Volume I (1968)

Miałem problemy ze znalezieniem tej płyty, ale jak widać XXI wiek przy odrobinie determinacji pozwala dotrzeć nawet do najbardziej zakurzonego towaru. Trudności pojawiły się w sumie głównie ze względu na notoryczne przekręcanie nazwy zespołu (jedna literka mniej i zespół zmienia się w "The Yellow Pages"). Tak czy owak szczęśliwie do albumu dotarłem.


O ekipie nie ma co opowiadać - zwykła zgraja śmierdzących hipisów. W sumie nie interesowałem się jakoś szczególnie rzeczami takimi jak skład zespołu, historia (chociaż zapewne nie jest ona zbyt długa)  oraz setką innych, niesamowicie mało istotnych pierdół na temat The Yellow Payges. Powód, dla którego zainteresowałem się ich pierwszym wydawnictwem to wprost prze-arcy-słodzone gitary, które usłyszałem w otwierającym album "The Two of Us". Dzięki bogu cała płyta jest taka. Na gitary oprócz klasycznego fuzza bardzo sowicie nałożone są flangery, chorusy, delaye i sam nie wiem co jeszcze, ale brzmi  to rewelacyjnie. Na Volume I znajdziemy również gitary akustyczne oraz przyzwoicie zagrany cover Muddy'ego Watters'a pt. I'm a man, który kapitalnie przechodzi w coś na kształt psychodeliczno-bluesowego jamu,zakończonego parominutową solówką na perkusji (która na moje skromne ucho jest w stylu pana Bonzo, ale jednak nie ten poziom).


piątek, 13 maja 2011

Breakout - Blues (1971)



Jeżeli miałaby istnieć tylko jedna polska płyta, to dla mnie byłby to zdecydowanie album pt. Blues pana Nalepy i jego ekipy. Na kolana! Świetne teksty, mało popisowy, ale "odpowiedni" wokal Tadeusza, świetna i solidna praca sekcji oraz, oczywiście, słodkie solówki Kozakiewicza. Mimo tytułu płyta nie jest w całości stricte bluesowa, ale czuć tu, za pośrednictwem klasycznie rozumianej muzyki rockowej, klimat tradycyjnych murzyńskich rytmów.



Breakout to zdecydowanie najpopularniejszy polski zespół z tego czasu, grający w zachodnim stylu, lecz bardziej hard-blues-rockowo niż "piosenkowo i beatlesowo". Nie bardzo orientuję się dlaczego to akurat Nalepie udało się przebić, wszakże wszystkie ówczesne zespoły, których członkowie nosili jeansy i grali "amerykańsko" były skutecznie unieszkodliwiane przez władzę (wystarczyło mieć długie włosy, żeby dostać zakaz emisji w mediach, jak to się de facto stało z Breakoutem i chociażby dobrze zapowiadająca się Grupa Stress), ale pozostaje nam być dumnymi z tak krzepkiego, rodzimego grania.